środa, 22 października 2014

procent wiary w wierze

Minister od cyfryzacji, niejaki Halicki Andrzej, uznał właśnie, że nie zezwoli na rejestrację Kościoła wyznawców potwora, który przy piwie stworzył wszechświat.

Argumentacja opiera się głownie na poddaniu w wątpliwość prawdziwości wiary w istotę, która stworzyła wszechświat (mniejsza o detale, że przy piwie i że makaronową macką...).

Równocześnie Halicki Andrzej lekką ręką zwiększył środki przeznaczone w przyszłym roku na fundusz kościelny (czyli de facto przeznaczone głównie dla Kościoła Katolickiego) - w roku 2015 budżet odda Kościołowi Katolickiemu większość z puli ponad 118 milionów złotych.

Dla porównania, w roku 2014 było to "jedynie" niewiele ponad 94 miliony złotych polskich.

Tak więc oto minister od cyfryzacji negując prawdziwość wiary w istotę, która stworzyła wszechświat, równocześnie znacząco zwiększa dofinansowanie z budżetu państwa instytucji reprezentującej... wierzących w istotę, która stworzyła wszechświat.

Śmiać się, czy płakać? :)

piątek, 17 października 2014

TV Maryja

Wczoraj o godz. 19:30 kanał pierwszy publicznej TVP został oddany do dyspozycji telewizji "TV Maryja".

Wyemitowano obszerną audycję religijną na temat niejakiego Karola Wojtyły.

Powszechne Oburzenie widzów wzbudził fakt, iż prowadzący program, niejaki Kraśko Piotr, nie był ubrany w komżę, oraz że nie przyjął pozycji "na klęczkach", zwłaszcza w czasie wygłaszania pieśni pochwalnych na temat Karola Wojtyły.

Czy Rada Etyki Mediów zajmie się tak skandalicznym i lekceważącym podejściem redaktora Kraśki do powierzonych mu obowiązków? Czas pokaże...

Coraz śmielej do opinii publicznej przebijają się natomiast głosy mówiące, iż rehabilitacja redaktora Kraśki mogłaby polegać na poprowadzeniu przez niego kolejnego wydania TV Maryja w pozycji "leżąc krzyżem". Eksperci twierdzą, że taka pozycja nadal nie wyklucza wyraźnego wypowiadania kwestii przez prowadzącego program. Pozostaje jedynie do rozwiązania problem, jak w tej sytuacji zamocować prompter. Ponoć technicy już pracują w pocie czół nad właściwym rozwiązaniem tej kwestii technicznej.




niedziela, 12 października 2014

durne prawo, ale prawo?

Stare i mądre przysłowie ludowe mówi, że "czym skorupka za młodu..." i tak dalej. A jeszcze inne wspomina coś o "ziarnku do ziarnka"...

Szkoła podstawowa. Przyszkolne boisko. Tartanowa nawierzchnia, dwie bramki, 4 kosze (do koszykówki, a nie na śmieci), dookoła wysoka na 3 metry siatka, żeby dzieciaki co chwila nie musiały biegać po osiedlu po piłkę, która poleciała nie tam, gdzie powinna.

Najczęściej uprawiane dyscypliny? "Kosz" i piłka nożna.
Nigdy nie uprawiane dyscypliny? Najprawdopodobniej na przykład choćby piłka ręczna. (Kogoś to dziwi?)

Wróćmy do tych bramek. Na poprzeczkach zamocowane tabliczki z krótką instrukcją obsługi bramek. W razie gdyby ktoś nie wiedział, do czego służy bramka na boisku.


Pierwsze zdanie nie pozostawia najmniejszych wątpliwości - bramka służy wyłącznie do gry w piłkę ręczną.

Wy-łą-cznie!

Jeszcze raz:

Najczęściej uprawiane dyscypliny? "Kosz" i piłka nożna.
Nigdy nie uprawiane dyscypliny? Najprawdopodobniej na przykład piłka ręczna.

Mądrzy ludzie uznali, że to ważne, aby zapoznać użytkowników bramek z zasadami ich użytkowania. Ktoś w jakimś celu napisał "wyłącznie do gry w piłkę ręczną". Czyli że w "nogę" zwyczajnie nie wolno.

Co robi młodzież? Młodzież czyta, uśmiecha się pobłażliwie i gra w "nogę". Kto o zdrowych zmysłach gra dziś "po lekcjach" w piłkę ręczną? Kiedykolwiek ktoś grał?

Jest takie coś, co się nazywa "poszanowanie dla prawa". Jakie "poszanowanie dla prawa" mają na przykład polscy kierowcy samochodów, to ogólnie wiadomo i rozpisywać się na ten temat nie ma sensu.

I teraz pytanie (retoryczne?) czy taka głupia tabliczka, na głupiej bramce, głupiego szkolnego boiska, z nie tyle głupim co wręcz debilnym zakazem gry w piłkę inną, niż ręczna, przyczynia się raczej do utrwalania w młodzieży korzystającej z tych bramek odruchu poszanowania dla prawa, czy może  jest to właśnie jedna z tych kropli, które drążą skałę obojętności dla zasad w przekonaniu, że zasady są z definicji debilne, więc i tak nie warto ich przestrzegać?

Pan się nie wstydzi, Panie Dyrektorze...
Pan idzie na boisko i sprawdzi, co tam ma Pan napisane na tych Pana bramkach...

sobota, 11 października 2014

ordo iuris atakuje

Zawsze miło się czyta, jak sędzia sam się osądza, uniewinnia, a za popełniony przez siebie czyn skazuje bogu ducha winnego, przypadkowego przechodnia...

Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris.
Jest takie coś.

I to coś pisze o sobie tak:

"W szczególności chcemy afirmować przyrodzoną godność człowieka, oraz działać na rzecz ochrony wynikających z niej praw człowieka i obywatela, zwłaszcza w zakresie:
  • prawnej ochrony niewinnego życia ludzkiego  na wszystkich etapach jego rozwoju,
  • poszanowania małżeństwa, jako związku kobiety i mężczyzny, rodziny, macierzyństwa i rodzicielstwa oraz  promowania rozwiązań prawnych służących ich ochronie,
  • ochrony praw rodziców do wychowania dzieci zgodnie ze swoim sumieniem i przekonaniami,
  • prawnej ochrony dzieci przed demoralizacją i deprawacją,
  • poszanowania w przestrzeni publicznej duchowego dziedzictwa Narodu, w którym zakorzeniona jest kultura polska oraz
  • przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, dyskryminacji i marginalizacji osób lub grup społecznych z powodu ich przywiązania do tradycyjnych wartości."

Brzmi znajomo, prawda?
Duchowe dziedzictwo Narodu... Tradycyjne wartości...
Zadziwiające jest, czemu nie mają odwagi napisać wprost, o które "tradycyjne wartości" tworzące "dziedzictwo Narodu" im chodzi... Wstydzą się, czy co? 

A może liczą na to, że nikt nie skojarzy, "po jakiej linii" pisane są ich krytyczne opinie np. na temat wykreślenia z kodeksu karnego artykułu mówiącego o obrazie uczuć religijnych lub o wprowadzeniu do nowej wersji ustawy o aktach stanu cywilnego "zaświadczenia o stanie cywilnym", które, zdaniem Ordo Iuris, umożliwi wchodzenie "w związki jednopłciowe lub poligamiczne, które godzą w konstytucyjnie poświadczoną tożsamość małżeństwa jako związku jednej kobiety i jednego mężczyzny."?

I oto wczoraj ta nieformalna tuba propagandowa pewnej organizacji religijnej, co do związków z którą jak widać wprost przyznać się nie ma odwagi, publikuje analizę prawną oceniającą legalności działań GIODO w odniesieniu do danych osobowych zawartych w... księgach parafialnych Kościoła Katolickiego.

Na zakończenie analizy, w rozdziale "V. Wnioski", czytamy:

"Analiza przedmiotowego zagadnienia wskazuje, że zaistniałe ostatnio zmiany w praktyce stosowania przez Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych przepisów u.o.o.d.o. dotyczących przetwarzania danych osobowych przez kościoły i związki wyznaniowe o uregulowanej sytuacji prawnej stoją w sprzeczności z orzecznictwem sądów administracyjnych – przede wszystkim NSA – oraz naruszają w istotny sposób autonomię tych kościołów i związków wyznaniowych – w szczególności Kościoła Katolickiego – odbierając im uprawnienie do samodzielnego decydowania o sposobach utraty członkostwa."

"... w szczególności Kościoła Katolickiego..."

Dziękujemy za uwagę i zapraszamy ponownie.  :)

Swoją drogą ciekawe, czy autor analizy, pan Bartosz Lewandowski, zdaje sobie sprawę z tego, że kieruje ją wyłącznie do tych osób, które nie negują faktu swojej przynależności do Kościoła Katolickiego i chcą z tego związku wyznaniowego wystąpić. 

Natomiast istnieje prawdopodobnie całkiem spora liczba osób, które uważają, że do Kościoła nie należą, nawet pomimo chrztu sprezentowanego im przez rodziców, gdy byli niemowlętami. 

Jak wiadomo, to wyłącznie obywatele mają gwarantowane Ustawą Zasadniczą prawo do decydowania o swoim wyznaniu, natomiast żaden Kościół, w tym także i Rzymsko-Katolicki, nie ma prawa do decydowania o wyznaniu obywateli.

Instytut Ordo Iuris przyznaje Kościołowi Katolickiemu prawo do decydowania, czy obywatel należy, czy nie należy do Kościoła. 

Pytanie jest takie,  czy to prawo Instytut przyznaje Kościołowi jedynie wobec tych ochrzczonych obywateli, którzy sami uznają, że chrzest "włączył ich do Wspólnoty w Chrystusie", czy może jednak, zdaniem Instytutu, przywilej ten przysługuje Kościołowi wobec każdego ochrzczonego obywatela, niezależnie od tego, jakie zdanie na temat swojej przynależności do Kościoła ma sam obywatel. 

Treść przywołanej tu analizy w żaden sposób odpowiedzi na takie pytanie nie udziela.

Sam fakt chrztu jest dla wielu ludzi bez znaczenia. Kościół niezmiennie ma problem z zaakceptowaniem tej oczywistej prawdy. Czy osoby świeckie - a zwłaszcza prawnicy - również cierpią na tą przypadłość?

czwartek, 9 października 2014

z ojca na syna...

UWAGA RODZICE ! ! !

Rewelacyjna wiadomość! 

Możecie koncertowo spieprzyć wychowanie waszego dziecka, wychowując je, a raczej - "wychowując" je na gwałciciela, mordercę, złodzieja, oszusta lub innego bandytę o dowolnej skali czynienia szkód w społeczeństwie.*

Wolno Wam to zrobić! Prawo Wam tego nie zabrania! Naprawdę!

Co więcej - prawo Wam tego nie tylko nie zabrania, ale gdy już Wam się uda wyprawić w świat owoc waszej twórczej pracy rodzicielskiej w postaci gwałciciela, mordercy, złodzieja, oszusta lub innego bandyty o dowolnej skali czynienia szkód w społeczeństwie, to... nikt Was za to w żaden sposób nie może ukarać (z wyjątkiem ewentualnie jakiegoś linczu bądź zemsty bezpośrednich lub pośrednich ofiar zbrodniczej działalności Waszego potomstwa oczywiście, no ale łamania prawa w celu zadośćuczynienia za krzywdy pod uwagę z naturalnych względów nie bierzemy). 

Tak więc choćby Wasz owoc pracy twórczej wyrządził nie wiadomo ile krzywd innym ludziom - Wam, rodzicom, włos z głowy nie spadnie. Przynajmniej ze strony tak zwanego "wymiaru sprawiedliwości". Tak jak nie spadł na przykład ojcu niejakiego Andersa Behringa Breivika, który niedawno urządził sobie słynną na cały świat strzelankę do dzieci na pewnej wysepce...

I tak, jak nie spadnie również i rodzicom TYCH młodych ludzi, którzy pobili dwójkę starszych osób, starszej pani łamiąc szczękę uderzeniem pięści a starszemu panu łamiąc rękę kawałkiem deski...

Jest tylko, jak widać, jeden warunek.
Drobny druczek, lub - jak kto woli - "gwiazdka"... Albo i jedno i drugie...

* należy jedynie dotrwać do peł-no-let-no-ści waszego potomstwa.

Cóż.

Sorry, ale takie mamy prawo.

Jeśli przyjmiemy, że pełnoletnie dziecko "wychowane" przez rodziców na bandytę, to rodzaj bomby z opóźnionym zapłonem, podłożonej społeczeństwu przez rodziców tego dziecka, to widzimy, jak kuriozalna jest to sytuacja - oto za wybuch bomby odpowiada ona sama, a nie jej twórcy, konstruktorzy którzy ją podłożyli....

Tak.. Jasne... Zły przykład, bo bomba sama nie myśli i nie jest wolna w wyborach, jakich dokonuje...
Ale czy aby na pewno dziecko, którego nikt nie nauczył, dlaczego nie należy łamać starszej pani pięścią szczęki, dokonuje aby na pewno w pełni świadomego i wolnego wyboru, wybierając taki właśnie sposób rozwiązania konfliktu ze starszą panią?

Czy ten dzieciak (dziewiętnastoletni, pełnoletni, ale nadal dzieciak) miał jakikolwiek wybór? Czy przez 19 lat jego życia nauczono go, że są inne sposoby reagowania na zwrócenie uwagi przez osobę fizycznie słabszą, niż uderzenie pięścią w twarz?

Generalnie od uczenia tak oczywistych rzeczy są w pierwszej linii rodzice i to jest równie oczywiste jak oczywistym jest, że nie "rozmawia się" z drugim człowiekiem łamiąc mu szczękę czy rękę.

Więc zamiast rozprawiać nad najwyraźniej ostatnio "niezwykle palącym problemem kazirodztwa" (prawda, panie psorze Hartman!?) warto by może było się na przykład zastanowić, skąd biorą się ci wszyscy młodzi ludzie, którzy łamią szczęki staruszkom, wyrywają krzesełka ze stadionowych trybun zamaskowani w kaptury i kominiarki, piją alkohol na ławkach pod blokiem, kupują i sprzedają narkotyki...

Ktoś te dzieci wychował... Przepraszam - "wychował".
Czemu więc ten ktoś miałby nie ponosić żadnych konsekwencji takiego "wychowania"?

Czy naprawdę chcemy żyć w świecie, w którym można bezkarnie, otwarcie podłożyć "bombę" i czekać aż wybuchnie?

"W styczniu 2016 roku wchodzi w życie nowelizacja ustawy Kodeks Karny, która nakłada na rodziców dzieci urodzonych po 31 grudnia 2015 roku karną i finansową dożywotnią współodpowiedzialność za czyny przestępcze i szkody z nich wynikłe wyrządzone przez ich dzieci w przypadku stwierdzenia przez sąd zaniedbania rodziców w procesie wychowawczym."

Czyż nie byłoby przyjemnie przeczytać takiego "njusa" w jakiejś gazecie?

środa, 8 października 2014

"Mikołaj P." a rola społeczna mediów

Media, nieważne elektroniczne, czy papierowe, czują ponoć jakąś misję.

I tak na przykład misja gazety wyborczej, oddział krakowski, wygląda tak:

(...) Prokuratura Rejonowa w Krakowie-Podgórzu oskarżyła 18-letniego Mikołaja P. o spowodowanie obrażeń u pokrzywdzonego, które naruszyły funkcjonowanie jego narządów ciała na okres powyżej 7 dni trwający. - Oskarżony dopuścił się tego publicznie, bez powodu, okazując przez to rażące lekceważenie porządku prawnego - zaznacza prokurator Bogusława Marcinkowska, rzecznik krakowskiej prokuratury.

Cały tekst: http://krakow.gazeta.pl/krakow/1,44425,16768087.html#ixzz3FZYkFcAj


Mikołaja P.?

Mikołaj P. to w tym przypadku facet, który ciężko pobił w barze klienta mającego czelność zwrócić mu uwagę, żeby nie rzucał kuflami i nie rozbijał ich o podłogę.

Wyobraźmy sobie, że w poczuciu misji jakaś gazeta zdecydowała się na opublikowanie imienia, nazwiska oraz zdjęcia tego lub innego "Mikołaja P."...

A przecież "Mikołajów P." u nas na pęczki... Jeden np. ostatnio siedział za kierownicą prowadzonego przez siebie samochodu "nawalony" jak przysłowiowy "meserszmit" wskutek czego w wywołanym przez niego zderzeniu czołowym zgięło młode małżeństwo, przy czym kobieta była dodatkowo w zaawansowanej ciąży. Oczywiście temu akurat "Mikołajowi P." nic się, poza drobnymi otarciami, nie stało - jak to zwykle była z "nawalonymi jak meserszmit" mordercami za kierownicą.

Mechanizm zawsze jest ten sam - jest oczywisty sprawca, znane jest jego imię i nazwisko, dziennikarze dysponują zdjęciami twarzy mordercy, ale na koniec bezwarunkowo czytamy o tym lub innym "Mikołaju P."

Przeca nawet ta sympatyczna pani, która wjechała swoim autem do przejścia podziemnego, to też jest "Mikołaj P."....

Wracając do owoców twórczej pracy naszej wyobraźni - oto gazeta lub kanał telewizyjny (czy inny radiowy) publikuje w poczuciu misji pełne nazwisko mordercy, gwałciciela, bandyty, który kogoś ciężko pobił, oszusta, który ukradł ostatnie pieniądze starszej pani podszywając się pod jej wnuczka... no łotewer, jak mówią światli młodzi Polacy...

Co robi biedna ofiara takiego brutalnego ataku mediów? Ano mam nadzieję, że wytacza mediom proces o bezprawne upublicznienie wizerunku.

Czy naprawdę trzeba być aż szefem działu marketingu koncernu medialnego, żeby wpaść na to, że taki proces o zniesławienie wytoczony przez mordercę, gwałciciela, bandytę, który kogoś ciężko pobił, czy nawet przez oszusta, który ukradł ostatnie pieniądze starszej pani podszywając się pod jej wnuczka, byłby dla takiej odważnej i ewidentnie czującej misję społeczną redakcji najdoskonalszą formą reklamy?

Czy naprawdę trzeba wielkiej wyobraźni, żeby dojść do wniosku, że taki proces o zniesławienie byłby doskonałą okazją do rozpoczęcia publicznej, ogólnokrajowej dyskusji nad granicami prawnej ochrony prywatności bandytów?

No przecież stać Was na to - drodzy Prezesi koncernów medialnych!

Stać Was w razie czego na zapłacenie śmiesznych kilkudziesięciu czy nawet i kilkuset tysięcy złotych odszkodowania moralnemu zeru, które Was pozwie o naruszenie wizerunku. Przecież nie takie pieniądze tak czy inaczej wydajecie na reklamę.

A moralne zero? Niech pozywa. I tak nie będzie mieć już czego szukać w tym kraju. A cała opinia publiczna będzie po Waszej stronie, a nie po stronie mordercy, gwałciciela, bandyty, który kogoś ciężko pobił, czy nawet oszusta, który ukradł ostatnie pieniądze starszej pani podszywając się pod jej wnuczka...

Owszem, pewnie znajdzie się jakiś obrońca "elementarnego prawa do prywatności" (może jakaś fundacja helsińska, czy cóś...), który wystąpi przed szereg i będzie piszczał, że łamane są prawa obywatelskie mordercy, gwałciciela, bandyty, który kogoś ciężko pobił, czy nawet oszusta, który ukradł ostatnie pieniądze starszej pani podszywając się pod jej wnuczka... a media zachowują się nieetycznie... No ale niech występuje... Powodzenia życzymy...

Cholera... Czy ja mam za Was myśleć, drodzy Prezesi...?

wtorek, 7 października 2014

manipulacja z kazirodztwem w tle

Że media robią ludziom w głowach przysłowiową "wodę z mózgu", to ogólnie wiadomo. Śledząc rozwój afery kazirodczej wywołanej przez profesora Hartmana możemy obserwować, jak to się dzieje w praktyce.

Pan Hartman wywołał burzę. Napisał co nieco o kazirodztwie, przytoczył nawet frywolny wierszyk, wygłosił pochwałę tej dewiacji (adekwatne cytaty poniżej) zakończoną asekuracyjnym "nie mówię, że popieram"...

A po niedługiej chwili od opublikowania tego tekstu... skasował był cały wpis.

I zrobiło się ciekawie.

Przykład?

A choćby pierwszy z brzegu - rozmowa z profesorem przeprowadzona już po opublikowaniu (i usunięciu) tekstu o wyższości kazirodztwa nad innymi rodzajami miłości...

Już w pierwszych słowach czytamy "Co w tym czasie, którzy upłynął od opublikowania na Pańskim blogu wpisu o potrzebie debaty na temat związków kazirodczych, zaskoczyło Pana najbardziej..."

O potrzebie debaty???!!!

"Jeśli udaje się powiązać harmonijnie miłość macierzyńską albo bratersko-siostrzaną z miłością erotyczną, to osiąga się nową, wyższą jakość miłości i związku."

Naprawdę tak się pisze o potrzebie debaty? Naprawdę?

Swoją drogą... Ojciec nastolatki raptem poczuł potrzebę publicznego poruszenia (palącego?) tematu kazirodztwa. Ciekawe, prawda? 

Tak więc od (prawie) samego początku dyskutuje się o tekście, którego już nie ma, a który, im bardziej go nie ma, tym częściej jest nazywany tekstem "o potrzebie debaty", pomijając zupełnie milczeniem peany na cześć kazirodztwa, które profesor zawarł w tym swoim pechowym "głosie w dyskusji"...

"Być może piękna miłość brata i siostry jest czymś wyższym niż najwznioślejszy romans niespokrewnionych ze sobą ludzi?"

To jest bardziej pytanie retoryczne czy raczej konstrukcja alternatywna dla zapytania "Czy zgodzicie się ze mną, że..."?

Pewnie że można sobie podyskutować na temat słuszności pakowania do więzienia dorosłego rodzeństwa za to, że uprawiało świadomie i z własnej nieprzymuszonej woli wspólny seks w zaciszu domowym i być może nawet taka dyskusja o granicach wolności osobistej byłaby całkiem ciekawa. Ale nazwanie (czyżby na potrzeby wywołania tej dyskusji?) współżycia brata z siostrą lub ojca z córką "nową, wyższą jakością miłości" wydaje się być tyleż obrzydliwe, co zwyczajnie niepotrzebne... A pewnie nawet i bezczelne, skoro wychwalając dewiację seksualną oczekujemy, że zostanie to uznane co najwyżej za (neutralny?) "głos w dyskusji" i oburzamy się na... reakcje oburzenia...

I równie obrzydliwa jest próba wywarcia na opinii publicznej wrażenia, że mamy do czynienia wyłącznie z (niewinnym?) głosem próbującym wywołać publiczną debatę o słuszności zakazu kazirodztwa. Bo to może i był głos, tyle że na nieco inny temat...

A wystarczy poczytać komentarze choćby na facebookowym profilu profesora, aby zobaczyć, że ten trick działa - wiele osób, być może nie znając nawet pełnego tekstu profesorowego wpisu o kazirodztwie, który najpierw opublikował, a później wykasował, jest święcie przekonanych, że faktycznie mamy do czynienia z próbą zamknięcia ust komuś, kto jedynie chciał "wywołać dyskusję".

Ot kilka przykładów:

Przysłuchując się tej nagonce na profesora Hartmana odnoszę wrażenie, że wszyscy ci oburzeni moraliści bezmyślnie profesora potępiający zachowują się jak złodziej, który aby odwrócić od siebie uwagę wrzeszczy łapcie złodzieja. Taka jest, niestety, logika głupoty. (Mirosław Rudziński)

Widocznie stanowisz zagrożenie... Inteligentny człowiek wszedł do polityki to trzeba go zniszczyć... Trzymaj się. Sąd to jedyne rozwiązanie (Basia Kłodkowska)

Masakra! Mądry człowiek, być może w nienajlepszym momencie, ale rozpoczął dyskusję na ważki temat kazirodztwa, i wszyscy, nawet ci najbardziej lewicowi, się odwrócili. Widać w Polsce 2014 nadal istnieje mnóstwo tematów tabu, na które nie można mieć zdania. (Krds Time)

Jeszcze raz. Ten "głos w dyskusji o kazirodztwie" brzmiał tak:

" Jeśli udaje się powiązać harmonijnie miłość macierzyńską albo bratersko-siostrzaną z miłością erotyczną, to osiąga się nową, wyższą jakość miłości i związku. Być może piękna miłość brata i siostry jest czymś wyższym niż najwznioślejszy romans niespokrewnionych ze sobą ludzi?"

Czy nadal jeszcze kogoś dziwi to, co na okładce napisał Wprost, czyli że zdaniem profesora "Kazirodztwo jest ok"?

No chyba że profesor miał na myśli nie do końca to, co mu się napisało...

A to wtedy tym gorzej dla profesora, bo jeśli ktoś ma problem z komunikatywnym przekładaniem swoich myśli na język pisany, to może po prostu nie powinien się bawić w pisanie bloga? Bo potem pozostaje jedynie smród i zamieszanie...


niedziela, 5 października 2014

profesor, etyka i kazirodztwo

Na początek zagadka:

Blogger zamieszcza na swoim bloku notkę:
"Nie ma nic piękniejszego nad seks kobiety z psem. Oczywiście nie popieram legalizacji zoofilii".
Czy w tym tekście blogger jawi się raczej jako wielbiciel czy przeciwnik współżycia ludzi ze zwierzętami?

*****

Afera kazirodcza wywołana przez profesora Hartmana zatacza coraz szersze kręgi.
Dla przypomnienia, co napisał pan profesor o miłości osób ze sobą blisko spokrewnionych:

"Jeśli udaje się powiązać harmonijnie miłość macierzyńską albo bratersko-siostrzaną z miłością erotyczną, to osiąga się nową, wyższą jakość miłości i związku. Być może piękna miłość brata i siostry jest czymś wyższym niż najwznioślejszy romans niespokrewnionych ze sobą ludzi?
(...) 
Nie mówię, że jestem za legalizacją związków kazirodczych. Twierdzę tylko, że warto rozpocząć dyskusję na ten temat."

Tego tekstu na blogu profesora już nie odnajdziemy, ale google o nim pewnie jeszcze długo nie zapomną

Obecnie pan profesor straszy sądem tygodnik Wprost, którego dziennikarze po przeczytaniu szczerego wyznania pana profesora na jego blogu uznali, że profesor "Jest ok" z kazirodztwem i dali temu wyraz w najnowszej okładce tygodnika.

Czyżby profesor zatracił już nawet zdolność odróżniania jego własnych myśli od tego, co przeniósł na bloga, wyrażając te swoje myśli na piśmie? W takim razie trzeba przyjąć, że wyrażenie myśli było nieudolne, bo myśli profesora wyrażają co innego, niż tekts na blogu te myśli wyrażający.

Nikt nie dyskutuje z tym, co Pan myśli na temat kazirodztwa, Panie profesorze. 
Dyskutuje się jedynie to, co Pan napisał o kazirodztwie. A napisał Pan to, co Pan napisał, więc teraz pora wypić naważone piwo, kobyłka u płota i takie tam...

Wracając do "coraz szerszych kręgów", obserwujemy niezwykle zabawny ciąg wydarzeń.

Oto profesor etyk Hartman na swoją obronę w całej tej wywołanej przez siebie i na własne życzenie aferze przywołuje wypowiedź pani profesor Fuszary z roku 2012:


NPR (0.1) prof. Małgorzata Fuszara • Odczyt inauguracyjny from Nyorai (: TV :) on Vimeo.

Poczynając od szóstej minuty pani profesor mówi m.in. o kazirodztwie.

Czyli profesor etyk Hartman zdaje się rozpaczliwie wołać "No bo ona wtedy mówiła o kazirodztwie i nic jej nikt nie zrobił, a mnie teraz za to samo tak biją!"

Jeśli pan etyk profesor Hartman nie widzi różnicy między przywołaną przez niego wypowiedzią pani profesor a tym, co napisał na swoim blogu, to wypada chyba zapytać, czy pan profesor pobierał lekcje logiki w czasach, gdy profesorem jeszcze nie był.

Co zabawniejsze, niejaki Hofman Adam (jest taki poseł, Prawa i Sprawiedliwości), (jest taka partia), a właściwie, jak się okazało z końcem dnia, wraz do spółki z niejakim Kaczyńskim Jarosławem (jest taki prezes) głośno już teraz nawołują do zdymisjonowania profesory Fuszary przez premierę Kopacz ze stanowiska ministry do spraw równego traktowania.

Biedactwa nie miały dotąd zielonego pojęcia o tej wypowiedzi profesory Fuszary, aż tu nagle profesor etyk Hartman ku swojej obronie wyciąga takiego asa z rękawa gotowego do użycia przez Adama z Jarosławem...

Jaki poziom mentalny (a może raczej mimo wszystko poziom cynizmu?) reprezentują Jarosław z Adamem oskarżając profesorę Fuszarę o popieranie kazirodztwa, można ocenić po uważnym wysłuchaniu archiwalnego wystąpienia profesory Fuszary zamieszczonego powyżej.

Strach pomyśleć, co dzień jutrzejszy przyniesie nam nowego w aferze kazirodczej...

wielkie czerwone litery

Portal gazeta.pl lubi wielkie czerwone litery. Używa ich do wyrazistego sygnalizowania ważnych wydarzeń, których czytelnik portalu nie może przegapić. Ważnych w ocenie redakcji portalu oczywiście.

Ważne wydarzenie w rozumieniu redaktorów portalu gazeta.pl wygląda na przykład tak:


A mniej ważne tak:


Mniej ważne, czyli które...?

No jak to? Złotoryja, czołowe zderzenie, 9 rannych...? Nie widać?

To przecież oczywiste, że czołowe zderzenie dwóch samochodów na zwykłej polskiej drodze publicznej, z dziewiątką bogu ducha winnych ofiar, to mniej ważne, niż zderzenie jednoosobowej wyścigówki podczas wyścigu. Zwłaszcza że wyścigówka w niecodzienny sposób weszła w bliski kontakt z... dźwigiem...

A skoro już jesteśmy przy gradacji ważności zdarzeń różnych, o których media nam uprzejmie donoszą...


Uporządkujmy więc naszą wiedzę o hierarchii ważności wydarzeń wg portalu gazeta.pl, stan na dzień 5 października 2014.

  • Miejsce pierwsze, złoty medal: Kraksa bolidu wyścigowego (jedna ofiara, trudno ją nazwać przypadkową).
  • Miejsce drugie, srebro: Kubica w rowie zamiast na mecie wyścigu (wiele ofiar - zawiedzionych kibiców Kubicy).
  • Miejsce trzecie, zaledwie nędzny brąz: Czołowe zderzenie dwóch samochodów pod Złotoryją, 9 osób rannych...
Zagadka na dziś - ile ofiar czołowego zderzenia samochodów pod Złotoryją zasłużyłoby zdaniem redaktorów portalu gazeta.pl na wielkie czerwone litery?